W programie DoMowy. Rodzinne historie o słowach zapraszamy do językowych wykopalisk w swoich domach: do szukania, zgłębiania i opisywania mowy rodzinnej, czyli słówek i powiedzeń, których domownicy używają w swoim gronie, specyficznych zwyczajów językowych niezrozumiałych dla osób postronnych, a zwłaszcza dziecięcych wynalazków słownych, które weszły do familijnej polszczyzny.
I ja jej mówię, że całe buty mi przemiękły od deszczu, a ona w śmiech, że nie ma takiego słowa jak „przemiękły”. No ale jak to nie ma, skoro u nas w domu tak się mówi?! (Anita)[1]
Niektórym osobom stwierdzenie, że język polski nie jest monolitem, może wydać się banalne, jednak praktyka pokazuje, że wielu Polaków wciąż wyobraża sobie polszczyznę jako uporządkowaną, statyczną i dość jednorodną konstrukcję. Niby wiemy, że istnieją gwary i regionalizmy, ale dziwimy się, kiedy ktoś mówi oglądnąć; rozumiemy, że co innego wypada w języku potocznym, a co innego w sytuacjach oficjalnych, ale wciąż dopytujemy, czy można powiedzieć tą książkę; toczymy wojny językowe i domagamy się od słowników i poradni, by raz na zawsze rozstrzygnęły, JAK JEST. Tymczasem język jest zróżnicowany i jego standardowa postać nie jest jedyną odmianą języka. Możemy wyobrazić polszczyznę jak drzewo, które ma wspólny pień, ale odrębne gałęzie i listki, albo jako hotel. Wszyscy goście przestrzegają regulaminu, ale każdy pokój rządzi się trochę innymi zasadami, goście zaś swobodnie się między nimi przechadzają i dostosowują do norm i zwyczajów gospodarzy. Nasze języki rodzinne to również swoiste pokoje. Dlatego to, że w słowniku języka polskiego nie znajdziemy wyrazu przemięknąć, nie oznacza wcale, że nie istnieje. Najwyraźniej istnieje ― w obrębie familektu Anity, czyli w jej języku domowym, rodzinnym.
Familekty są tak niepowtarzalne, jak rodziny, którym służą. Łączy je jednak bogactwo zdrobnień i zgrubień, słów ekspresywnych oraz nacechowanych emocjonalnie. Roi się w nich od potocyzmów i wyrażeń kolokwialnych, czasem niewybrednych, a przy tym żartobliwych. Leksykalnie języki rodzinne obsługują prozę życia: są to wyrazy związane z jedzeniem (beboczki ― niezdrowe przekąski, po których rośnie bebun, czyli brzuch), higieną (oszolupnąć ― ochlapać, przemyć oraz smródki ― brudne skarperki), zdrowiem i chorobami (śluptanie, czyli pociąganie nosem), zabawami i sprzętami domowymi (dzidziak ― ogólna nazwa zabawki dla niemowląt). Mają też drugą, czulszą stronę: znajdziemy w nich pieszczotliwe i żartobliwe określenia członków rodziny i zwierząt, imiona i pseudonimy wyłącznie do użytku domowego, jak również słowa związane z przytulaniem i innymi rytuałami bliskości, będące wyrazem troski. Wiele słów z naszej mowy rodzinnej to słownictwo wymyślone przez dzieci. Familekty mają to do siebie, że trudno je badać, są bowiem właściwe bardzo małej liczbie użytkowników, a jednocześnie zmienne: nowe słowa tworzone przez dzieci pojawiają się w słownikach rodzinnych i znikają jak efemerydy, wypierane przez następne słowostwory, a sytuacyjne powiedzonka po jakimś czasie ustępują miejsca nowym złotym myślom i mądrościom wujków. Stałą cechą języka domowego jest też jego hermetyczność i prywatność. W związku z tym zdecydowana większość neologizmów domowych nigdy nie wejdzie do zasobu polszczyzny ogólnej ― słowa te pozostaną poza normą, poza powszechnym obiegiem, skazane na niebyt przez „standardystów” językowych, którzy odmawiają istnienia wyrazom nienotowanym w słownikach.
Dlaczego w takim razie chcemy się zajmować językami rodzinnymi? I po co w ogóle istnieją, skoro są tak mało użyteczne z punktu widzenia języka ogólnego?
Język rodzinny jako wewnętrzny szyfr
U nas w domu na taboret mama i babcia mówiły „przysiędek” ― od „przysiąść”. Byłam przez całe dzieciństwo pewna, że wszyscy tak mówią, nawet kilka razy się posprzeczałam z koleżankami, bo byłam w szoku, że nie ma takiego słowa. Ale potem było to miłe, takie przekonanie, że mówimy „po swojemu” i to jest tylko nasze, nie dla wszystkich. Więc mój facet też się nauczył przysiędka. (Zofia)
Polszczyzna domowa jest jednym z elementów, które kształtują tożsamość rodziny i budują jej poczucie odrębności. Wspólny język zacieśnia więzi między członkami rodziny w podobny sposób, jak robią to nasze domowe rytuały i zwyczaje. Używając w obecności bliskich i krewnych słów, które nie funkcjonują w języku ogólnym, wysyłamy sygnał przynależności: „jesteś swój, bo mnie rozumiesz”. Niektóre cechy polszczyzny domowej upodobniają ją tym samym do tajnych języków subkultur młodzieżowych.
Język rodzinny jest jak wyzwalacz wspomnień
― Pierogi ze śmiechowidłem... Śmiechowidło to farsz do pierogów, który pewnego razu powstawał podczas wielkiego rodzinnego śmiechu, odtąd ten farsz zyskał na wieki miano śmiechowidła.
― A jaki to był farsz?
― Mięsno-kapustny. (Łukasz)
Moja babka z Chodzieży tak mnie ganiła. Swoją drogą dziękuję za wspomnienie [tego słowa], bo jakby mi się zaślepka ze wspomnieniem zwolniła. (Bartek)
Rodziny o bogatym, rozbudowanym familekcie łączy częste spędzanie czasu w swoim gronie. Śmiechowidło powstało właśnie po to, by utrwalić wspomnienie radości, która towarzyszyła ― skądinąd trywialnej ― czynności wspólnego lepienia pierogów z mięsem i kapustą. Słówka rodzinne są jak fotografie: zapośredniczają naszą pamięć o wydarzeniach i osobach, które są dla nas ważne, przenoszą nas w czasie i sprawiają, że wspomnienia zdają się bliższe, bardziej prawdziwe.
Ten sentymentalny klucz pomaga zrozumieć satysfakcję, która towarzyszy używaniu przez dorosłych słówek przekręconych przez dzieci, i to przez wiele lat po fakcie. Zwykle to rodzice niosą pamięć o innowacjach językowych synów i córek, z przyjemnością wspominając dzieciństwo swoich potomków.
Język rodzinny jest źródłem historycznym
Na pytanie „co na obiad?” padała odpowiedź „junge hunge z makiem”. Pochodzi z niemieckiego (powinno być „junge Hunde”), rodzina matki pochodzi z tamtego zaboru, powtarza się to wyrażenie od pokoleń. (Natalia)
― U mnie wszystkie zgubione rzeczy są w Sągolach. Próbowałam kiedyś dojść do tego, dlaczego akurat w tej miejscowości, ale nikt nie pamięta. Chyba wyszło to przez przypadek ― pierwsza nazwa, jaka przyszła ojcu do głowy.
― A jesteś chociaż jakoś z okolic?
― Moja babcia mieszka niedaleko Sągol. (Kamila)
Po mojej babci (Niemce), która nigdy do końca nie załapała polskiego, zostało w rodzinie „nach piechten” czyli „iść piechotą”. (Kuba)
„Oleś”, czyli ktoś bez sensu się wściekający, nerwus, trochę szaleniec. Po jakimś pradziadku Aleksandrze. (Anna)
Języki rodzinne to nieocenione źródła historyczne ― czasem więcej mówią o dziejach rodziny niż stara cukiernica babci albo archiwalna fotografia z albumu. Ślady rodzinnej genealogii znajdziemy w kalkach i wtrętach z innych języków ― jest to zjawisko typowe dla związków międzykulturowych lub z doświadczneiem migracyjnym (np. w mojej rodzinie do dziś używamy serbskiego określenia helanki na grubsze rajstopy). Mechanizm głuchego telefonu sprawia, że niektóre wyrazy i powiedzenia ulegają przekształceniom, przez co ich rodowód zaciera się. Czasem języki rodzinne wprost przywołują imiona określonych przodków, które stają się charakterystykami postaci, jak imię nerwowego pradziadka w przytoczonym wyżej przykładzie.
Także słowa wywodzące się z dialektów odbierane są nieraz jako rodzinne lub osobnicze. Po drugiej wojnie światowej w wyniku masowej migracji Polaków do miast elementy gwarowe straciły swoje zakorzenienie w społecznościach i zaczęły funkcjonować w tyglu językowym. Zdarza się, że młodzi ― urodzeni i wychowani z dala od miejscowości, z których pochodzili ich rodzice ― uważają dane słowo za autorski rodzinny wynalazek, gdy tymczasem jest to po prostu gwaryzm (np. tarkować zamiast trzeć ― mazurskie, lub ciućmoki ― wielkopolskie), który świadczy o pochodzeniu rodziny z określonej części kraju.
Język rodzinny to legenda i tajemnica
O córeczce ― bardzo ruchliwej, podskakującej wciąż i często nieuważnej ― mówimy „Szus Pindyga”. W ogóle nie wiem, co to oznacza, ale tak mówiła moja babcia, urodzona zaraz po pierwszej wojnie na terenach dziś należących do Ukrainy. (Bożena)
― „Nie sól tyle, bo na wodę będziesz szczekał!”. Genezą jest zdarzenie w mojej rodzinie, gdzie zepsuła się beczka solonych śledzi i pies się do niej dobrał. Zjadł tyle, że zachciało mu się pić, ale wciąż go suszyło, mimo że już nie miał w żołądku miejsca na wodę. No to zaczął szczekać na wodę...
― Pies przeżył?
― O ile wiem, tak. Opowiadała mi to moja ciotka, ja nie byłem świadkiem tego zdarzenia. (Paweł)
Niektóre powiedzenia i słowa mają zaskakująco długi żywot, do tego stopnia, że ich geneza ginie w mrokach rodzinnych dziejów. Próby dotarcia do prawdy historycznej o okoliczościach powstania i pierwotnym znaczeniu wyrazu przybierają wtedy postać etymologiczno-genealogicznych analiz, w których zwykle więcej jest mitologii niż pewników. Po wielu próbach dotarcia do źródeł zmuszeni jesteśmy porzucić postawę krytycznego badacza i odkrywcy, by z rezygnacją przyjąć, że tak po prostu się mówi. Jest to jedna z wyrazistych cech różnicujących języki domowe i ogólną odmianę polszczyzny, w której pochodzenie wyrazów i zwrotów da się prześledzić i określić lub przynajmnej uprawdopodobnić. Tymczasem neologizmy rodzine funkcjonują niemal wyłącznie w odmianie mówionej języka (dlatego wiele osób głowi się nad ich poprawną ortografią, kiedy chce je zapisać), więc pewność ich pochodzenia jest tak krucha, jak ulotna jest nasza pamięć. Czasem rodzinne słowostwory ostają się wraz legendą towarzyszącą (jak w wypadku psa, co szczekał na wodę), przekazywaną młodszym przez starszych, często z pokolenia na pokolenie. Legendy te ewoluują podobnie do ustnej twórczości ludowej.
Język rodzinny to praktyka humorystyczna
„Napieraj, napieraj” ― matka dodająca otuchy dziecku ze świeżym prawej jazdy, które to dziecko jedzie pod prąd i próbuje wymusić pierwszeństwo na kierowcach jadących zgodnie z przepisami. Obecnie używane jako synonim czasowników takich jak „przycinać”, „użyć siły”, „kontynuować”. (Magda)
„Wyłopotać się” w znaczeniu „zabraknąć”. Wzięło się to od powtarzanej w rodzinie od pięćdziesięciu mniej więcej lat wypowiedzi pewnego działacza partyjnego na pierwszego maja: „flag nie ma, bo się wyłopotały”. (Bożena)
Na kiełbasę mówimy “pół metra”. Kiedyś babcia powiedziała, że chce dwa centymetry. Tata odpowiedział, że dla babci pół metra i tak zostało. (Krystyna)
W mowie familijnej humor odgrywa szczególną rolę, a wśród najbardziej żywotnych powiedzonek rodzinnych wiele stanowią tzw. cięte riposty przekazywane potomnym na wypadek nagłej potrzeby utarcia komuś nosa. Można chyba porównać te wyrażenia i cytaty do evergreenów, którym chwytliwa melodia zapewnia długi żywot. Warto jednak zaznaczyć, że aforyzmy te rzadko mają charakter typowo rodzinny ― zwykle wywodzą się z popularnych niegdyś dowcipów, filmów lub skeczów kabaretowych i są znane także innym użytkownikom języka. Niektóre są współcześnie na tyle zapomniane, że część osób święcie wierzy w domowe pochodzenie tych powiedzeń (np. zatkało ruskie kakao ― kiedy ktoś nie wie, co mówić, albo na oko to chłop w szpitalu umarł ― jako złośliwa odpowiedź na wyrażenie na oko).
Nie tylko w ripostach istotny jest aspekt ludyczny. To, czy neologizm bądź przekręt językowy wejdzie do rodzinnego słownika, również zależy od jego potencjału komicznego. Czasem samo słowo albo powiedzenie nie ma w sobie nic pozornie śmiesznego (jak w przykładach przytoczonych wyżej), jednak przywołuje zabawną sytuację, służąc jako zapośredniczenie radosnego wspomnienia.
Z drugiej strony komizm może mieć charakter ściśle językowy ― dotyczyć samej budowy rodzinnego słowostworu, wywoływanych przezeń skojarzeń. Co nas bawi? Przede wszystkim przekręty, czyli wszelkie deformacje językowe autorstwa naszych dzieci ― szczególnie te wynikające z niedoskonałości wymowy (zupa pindolkowa zamiast pomidorowa, warsztopy zamiast rajstopy), omyłkowe przekształcenia wyrazów i zwrotów (Matko Bosa! zamiast Matko Boska, głodnemu pies na myśli) czy wreszcie desperackie próby zastąpienia brakujących elementów słownika dziecięcego czymkolwiek, co akurat się nawinie:
Mój brat, gdy był mały i chciał dopiec mamie, wyzywał ją, ale nie znał brzydkich wyrazów. Anegdota rodzinna przypomina dwa takie wyzwiska: ty głupia piaskownico, ty stara telewizoro! (Łukasz).
Bawią nas nie tylko pomyłki, lecz także nieistniejące słowa stworzone celowo ― zarówno przez maluchy, jak i przez rodziców. Wbrew pozorom dzieci dość wcześnie odkrywają radość towarzyszącą grom słownym ― język jest świetną, niezmiernie plastyczną i powszechnie dostępną zabawką. Początkowo radość wynika z entuzjastycznych reakcji dorosłych na te wygibasy językowe, z czasem staje się autentyczną przyjemnością towarzyszącą odkrywaniu możliwości mowy. Dlaczego jednak nam ― dorosłym ― te manipulacje mową tak bardzo poprawiają humor? Z pomocą przychodzi jedna z koncepcji komizmu nazywana teorią niegroźnych naruszeń. Zdaniem badacza Petera McGraw, śmieszą nas te sytuacje, w których łamiemy przyjęte społecznie reguły, jednocześnie nie narażając się na istotne, szkodliwe skutki tego naruszenia (hipotezę tę w odniesieniu do gier słownych potwierdzają badania neurologiczne nad sposobem przetwarzania tekstu przez ludzki mózg). Większość neologizmów domowych bawi nas, ponieważ wiemy, że tak naprawdę „tak się nie mówi”, zatem pomyłki i celowe przekształcenia słów naruszają normę. Język ogólny, aby był użyteczny jako narzędzie komunikacji, musi być konwencjonalny i regulowany ― wiemy, że są w nim określone zasady gramatyczne, słownictwo, reguły grzeczności itp. Nasza praktyka językowa jest od samego początku nadzorowana i korygowana: dbają o to rodzice, szkoła, słowniki poprawnej polszczyzny, wreszcie całe społeczeństwo. Wyzwalający śmiech z przekrętów, łamańców i słowostworów to wyraz buntu i radości, która towarzyszy stworzeniu wyłomu w tym na pozór szczelnym systemie. Dom jest dobrym miejscem do uprawiania tego rodzaju buntu, ponieważ bliskość relacji rodzinnych i niewielki dystans między rozmówcami sprawiają, że naruszenie normy nie wiąże się z przykrymi konsekwencjami (jak mogłoby zdarzyć się w sytuacji oficjalnej).
Mówiąc, że język domowy jest praktyką humorystyczną, mam na myśli nie tylko to, że jest on źródłem rozrywki, ale też to, że pozwala nam odkryć polszczyznę na nowo i dostrzec w niej ― poza skutecznym narzędziem porozumiewania się ― potencjał językowego karnawału, pole do twórczej zabawy, eksperymentów i ekspresji.
Język rodzinny to skrzynia skarbów
Bobuch, czyli niegrzeczne dziecko. Źródło to „bobas”, „bobo” plus „kłobuch” (z warmińskich baśni), czyli bobuch. (Marcin)
Jak ktoś zakłada na siebie wywróconą poszewkę na kołdrę, żeby ją łatwiej było oblec, to staje się kołdroduszkiem. (Piotr)
U nas się utrwalił tatusiowy dowcip „byleczo” na pewną leczopodobną potrawę. (Agnieszka)
Polszczyzna nie jest bytem skończonym ― podlega nieustannym przekształceniom. Najszybciej zmienia się słownictwo (mówi się, że w przeciwieństwie do gramatyki jest to podsystem otwarty języka). W historii Polski było kilka okresów, kiedy nasza leksyka przechodziła minirewolucje: lokacje na prawie niemieckim przyniosły mnogość zapożyczeń z języka niemieckiego, zaś po drugiej wojnie światowej krajobraz językowy przeorały głębokie zmiany społeczno-demograficzne i polityczne (m.in. śmierć milionów Polaków, emigracja przedwojennych elit, awans społeczny ludności chłopskiej i robotniczej, wpływ języka rosyjskiego, zmiana ustroju). Po 1989 roku otwarcie się Polski na Zachód wraz z wejściem globalnej gospodarki rynkowej przyczyniły się do napływu anglicyzmów, nieporównywalnego z wcześniejszymi falami zapożyczeń.
Zdarza się jednak, że zmiany leksykane są nie tyle skutkiem ubocznym wielkich procesów historycznych i społecznych, co wynikiem świadomej inicjatywy poetów, pisarzy, myślicieli… Dzieje się tak za sprawą twórczej natury języka (jak powiedziałby Noam Chomsky): wpisanej w język możliwości układania zdań, tworzenia słów i „ciągów mowy”, które potrafimy zrozumieć, choć nigdy wcześniej nie zostały wypowiedziane i usłyszane. Naturalnie dziś brzmiące słowa samolub i działacz to efekt inwencji językowej Ignacego Krasickiego; chciejstwo jest zasługą Melchiora Wańkowicza (swoją drogą proponował on też zastąpienie wyrazu oznaczajacego cztery litery słowem siądźka ― bezskutecznie). Zakorzeniony w żargonie psychologów wyraz jaźń, podobnie jak znany wszystkim uczniom sprawdzian to pokłosie słowotwórczej pasji ekscentrycznego filozofa romantycznego, Bronisława Trentowskiego (większość z jego propozycji budzi dziś uśmiech, np. chowanna zamiast pedagogika, myślini zamiast filozofia oraz rozbierz w znaczeniu „analiza”). Lelewel, skądinąd niechętny neologizmom, wprowadził do polszczyzny terminy geograficzne i matematyczne znane dziś każdemu uczniowi podstawówki, np. zwrotnik, równik, iloczyn i iloraz.
Z czego wynikają te słowotwórcze interwencje autorow? Neologizmy rodzą się z potrzeby nazwania rzeczy, na które brakuje określenia (zapełniają luki słownikowe). Obserwowaną od lat i nasilajacą się tendencją jest radzenie sobie z potrzebą nowych słów przez zapożyczanie ich z języka angielskiego, czasem nawet bez dostosowania ich do systemu polszczyzny, czego dowodem jest słowo weekend (wymowa łikend, uznana za poprawną, narusza zasadę fonetyczną, zgodnie z którą głoska ł nie występuje nigdy przed głoską i). Jak świat światem pisarze protestują przeciwko nadmiernej fascynacji innymi językami i proponują własne, rodzime konstrukcje nazywające różne przedmioty i zjawiska[2] ― stąd właśnie samolub i działacz.
Jednak twórczość językowa nie zawsze wynika z czysto pragmatycznych pobudek. Czasem neologizmy mają źródła poetyckie ― biorą się potrzeby wyrażania niuansów znaczeniowych, koło których zwykle przechodzimy obojętnie. W gronie poetów-słowiarzy celujących w powoływaniu do życia nowych wyrazów znajdują się Norwid, Tuwim, Leśmian, Witkacy czy Białoszewski. Słowa te mają charakter dość efemeryczny, choć zdarza się, że trafiają do polszczyzny ogólnej: zwykle wtedy, gdy użytkownicy czują, że słowo to wypełnia rzeczywistą lukę leksykalną lub gdy uwodzi nas wyobraźnia autora, brzmienie i piękno słowa.
Czy możemy jednak równać się z poetami, innymi słowy, czy nasze języki rodzinne również kryją takie skarby? Na pewno! W domowych słowniczkach roi się od słów, które świadczą o naszych możliwościach twórczych. Źródłem radości towarzyszącej wypowiadaniu słowa benzynacja jest przyjemność płynąca z odkrywania kreacyjnej mocy słowa; kiedy słyszymy wyraz plącza, budzi się nasza wyobraźnia, poruszona przez jednoczesne wywołanie skojarzeń ze słowem plątać/pleść oraz pnącza. Na co dzień większość użytkowników polszczyzny myśli o słowach jak o „oknach otwartych na rzeczywistość” (Z. Herbert) ― dostrzega ich komunikacyjną użyteczność, która polega na skutecznym przydzielaniu rzeczom nazw. Dzięki neologizmom na nowo uświadamiamy sobie plastyczność i zmysłowość języka. Uwaga kieruje się nie na krajobraz za oknem, ale na szybę, przez którą oglądamy rzeczywistość ― odkrywamy jej kolor, teksturę, sposób, w jaki przełamuje światło. Zauważamy, że język jest tak naprawdę narzędziem do powoływania świata, a nie tylko jego opisu. Dzięki tej przyjemności twórczej są czasem prawdziwe skarby, które przechowujemy w słownikach rodzinnych przez lata.
Właśnie do szukania takich perełek językowych ― dziecięcych słowostworów, które poruszają wyobraźnię i uruchamiają skojarzenia językowe, niosą sens intuicyjnie wyczuwany przez innych użytkowników, mogłyby zastąpić mniej celne lub udane słowa z polszczyzny ogólnej ― zachęcamy Was w programie DoMowy. O tym, skąd się biorą dziecięce neologizmy i jak wybrać te najciekawsze, przeczytacie w następnych rozdziałach.
Małgorzata Leszko, językoznawczyni
[1][1] Wszystkie cytaty i przykłady są autentyczne. Dziękuję osobom, które podzieliły się ze mną swoimi rodzinnymi słówkami i powiedzeniami.
[2] Chyba pierwszym polskim głosem sprzeciwu wobec nadmiernego wpływu języków obcych na polszczyznę jest dzieło Łukasza Górnickiego Dworzanin polski z XVI wieku. Górnicki nie był purystą językowym, jednak drażnił go snobizm przejawiający się we wtrętach łacińskich, czeskich, włoskich i innych w języku polskim.
.